Tony Judt, Kiedy zmieniają się fakty. Eseje 1995-2010

Przygotowała do wydania i poprzedziła wstępem Jennifer Homans,

przełożył Andrzej Jankowski,

Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2015, 454 s.

 

 

s. 56-57

[...] urok Unii Europejskiej sprowadza się do kosmopolitycznej nowoczesności przeciwstawianej staromodnym, restrykcyjnym i „sztucznym" ograniczeniom państwa narodowego.

To z kolei może tłumaczyć szczególną atrakcyjność „Europy" dla młodej inteligencji tych ziem. Wielu zachodnioeuropejskich intelektualistów pociągał kiedyś - jako obiecujące połączenie ambicji filozoficznych i potęgi administracyjnej - Związek Sowiecki. Część tego uwodzicielskiego wdzięku ma „Europa". Dla jej wielbicieli „unia" jest spadkobiercą oświeconego despotyzmu osiemnastego wieku. Bo czymże w końcu jest „Bruksela", jeśli nie nową próbą osiągnięcia tego ideału skutecznej, powszechnej administracji, wyzbytej partykularyzmów i kierującej się rozsądkiem i zasadami rządów prawa, którą starali się wprowadzić w swych rozpadających się krajach monarchowie tamtej epoki - Katarzyna Wielka, Fryderyk, Maria Teresa i Józef II? To właśnie racjonalność ideału Unii Europejskiej czyni ją tak atrakcyjną dla wykształconej inteligencji, która - zarówno na wschodzie, jak i na zachodzie kontynentu, podobnie jak osiemnastowieczni prawnicy, kupcy i pisarze apelujący ponad głowami reakcyjnych parlamentów i innych ciał ustawodawczych do oświeconych monarchów-widzi w „Brukseli" ucieczkę od konserwatywnych praktyk i zaściankowości.

Ale za to wszystko trzeba zapłacić pewną cenę. jeśli „Europa" ma być dla zwycięzców, to kto przemówi w imieniu tych, którzy przegrali - „Południa", biednych, upośledzonych językowo, edukacyjnie czy kulturowo, pokrzywdzonych przez los, pogardzanych Europejczyków, którzy nie żyją w złotych trójkątach wzdłuż zani-kłych granic? Istnieje ryzyko, że tym Europejczykom pozostanie „naród" czy też - mówiąc bardziej precyzyjnie - nacjonalizm.

 

s. 66-67

[N. Davies, Europa. Rozprawa historyka z historią]

 Europa. Rozprawa historyka z historią nie spełnia wielkich ambicji autora. Nie jest w ogóle dobrą pracą z dziedziny historii i nic może się stać dziełem, na które powołaliby się czytelnicy pragnący zrozumieć przeszłość Europy. I to nie z powodu drobnych potknięć, chociaż jest ich wiele. Davies ma zręczny, re-klamiarski styl, który w pewnym momencie zaczyna drażnić; miejscami bezwstydnie sam siebie zachwala (a nawet zdobywa się na to, by porównywać się z Gibbonem), zdaje się niewiele wiedzieć o historii sztuki czy idei (lepiej zna się na muzyce), a jeszcze mniej o rozwoju gospodarczym, i pomimo długiego wstępu, w którym szydzi z wszystkich praktycznie prac historycznych i historyków, obwiniając ich o zniekształcony punkt widzenia, nie ma własnej wizji przewodniej. Są też tam inne irytujące drobiazgi: tytuły rozdziałów i kapsułek są często językowo i referencyjnie niejasne -mają zapewne raczej dowieść erudycji autora, niż oświecić czytelników - natomiast same pigułki (które zajmują jedną czwartą tekstu) przerywają opowieść, z którą są często tylko luźno związane, wszystkie polityczne mapy Europy zostały celowo obrócone o 90 stopni, wskutek czego Portugalia znajduje się u góry, a w samym centrum jest zawsze Warszawa (szybko ujawnia się ideologia, która przyświecała temu zabiegowi kartograficznemu), indeks jest niezadowalający, a przypisy źle ułożone.

[...]

Zacznijmy od tego, że Davies przeinacza fakty. Nie chodzi mi o to, że źle podaje parę dat czy nazwisk. Rzecz w tym, że w książce roi się od żenujących, poważnych błędów, które jego nauczyciele nazwaliby „szkolnymi bykami". 

[...]

s. 70-72

W akapicie poświęconym sztuce współczesnej Kandinsky przedstawiony jest jako rosyjski uchodźca, Picasso jako uchodźca z Katalonii, ale Marc Chagall jako „uchodźca żydowski" (skąd?). W ustępie o narodzinach chrześcijaństwa informuje się nas autorytatywnie, że „choć obie strony przyjmują doktrynę o przebaczeniu, chrześcijanom i Żydom jest ogromnie trudno dostrzec w sobie partnerów i kontynuatorów tej samej tradycji. Tylko najbardziej chrześcijańscy z chrześcijan byliby skłonni rozważyć możliwość nazwania Żydów «naszymi starszymi braćmi»". Ale też, jak przypomina nam Davies kilkaset stron dalej, w akapicie poświęconym emancypacji Żydów, „we współczesnych rozważaniach na temat antysemityzmu czasem nie bierze się pod uwagę, że własne prawa Żydów wymagały segregacji". To zdecydowanie wprowadza czytelnika w błąd, ponieważ po emancypacji nawet wierzący Żydzi odrzucili niektóre z tych odnoszących się do ich społeczności wymogów. Tutaj, jak i w innych miejscach, Davies jest wyraźnie bardziej papieski niż papież.

[...]

W zamieszczonej dalej, zatytułowanej „Batalion 101", pozornie opisującej „normalnych ludzi" w niemieckich batalionach policyjnych, które masakrowały Żydów na froncie wschodnim, prawie dwie trzecie tekstu poświęcone jest zestawieniu tych powszechnych masowych morderstw z podsumowaniem „zbrodni" popełnionych przez żydowską policję w gettach i Żydów pracujących po wojnie w komunistycznym polskim Urzędzie Bezpieczeństwa, którzy - cytując Daviesa - dopuszczali się „tortur, sadystycznego bicia i morderstw". Jego opis zabijania Żydów przez Niemców jest mniej sugestywny i poruszający. Skala, kontekst i ciężar tych zbrodni są zupełnie nieporównywalne - jak niedawno wykazali polscy historycy, Davies wyolbrzymia liczbę i rolę Żydów w UB - ale w jakiś sposób udaje mu się je powiązać bez żadnego omówienia polskiego kontekstu i zachowań Polaków przed wojną, podczas wojny i po wojnie. A oto jego konkluzja: „W tym świetle trudno jest usprawiedliwić szeroko stosowaną praktykę, w myśl której w Polsce czasu wojny każdą z trzech grup - morderców, ofiar i naocznych świadków - systematycznie utożsamia się z określoną grupą etniczną". (Czytaj: Niemcy nie byli tylko mordercami, ale również ofiarami Żydów, a Żydzi nie byli tylko ofiarami, ale również mordercami i prześladowcami Niemców i Polaków). To, co czytelnik ma zrobić z tym opisem, jest niejasne i niepokojące.

Te „zestawienia" czy równoznaczności nie są zaskakujące dla osób znających wcześniejsze prace Daviesa. W Bożym igrzysku, dwutomowej historii Polski, która ukazała się w 1982 roku, Davies zapewnia czytelników, że „wrogości Polaków wobec Żydów dopełniała wrogość Żydów wobec Polaków". Badaczom historii Polski czasu wojny wyjaśniał, że „pytać, dlaczego Polacy mało zrobili, żeby pomóc Żydom, to tak, jak pytać, dlaczego Żydzi nie zrobili nic, by pomóc Polakom". W późniejszym artykule zamieszczonym w czasopiśmie „Polin", starając się wykazać, że wrogość między Polakami i Żydami przed drugą wojną światową była obopólna - w kraju, w którym Żydzi stanowili zaledwie 10 procent ludności! - Davies pisał wstrząsająco o lęku ogarniającym Polaków we wschodnioga-licyjskich miastach, kiedy „ruch Betar organizował na rynku miasteczka marsz swojej młodzieży wznoszącej okrzyki «Podbijemy Palestynę» i «Nie boimy się Arabów»". (Jego opisy napaści na Żydów w międzywojennej Polsce są mniej porywające).

 

s. 77

Twierdzi, że nie jest antysemitą, i musimy mu wierzyć na słowo. Utrzymuje, że sprawiedliwe pisanie o „Europie Wschodniej" bez wywoływania niczyjej złości jest po prostu niemożliwe; jest też bez wątpienia prawdą, że spora część nowożytnej historii Europy Wschodniej jest w tak skomplikowany sposób związana z historią Żydów, że za każdym razem, kiedy porusza się pewne tematy, dają o sobie znać różnego rodzaju przewrażliwienia. Mimo to nic tłumaczy to wystarczająco reakcji Daviesa na krytykę. Jak powiedział amerykańskiemu dziennikarzowi, „rzeczy, które piszę o Europie Wschodniej, nie odpowiadają różnym ludziom, zwłaszcza w Ameryce". A jacyż to mogą być ci ludzie w Ameryce? W odpowiedzi na odmowę zatrudnienia go na Uniwersytecie Stanforda Davies poinformował jego rektora, że jakikolwiek naukowiec zajmujący się Europą Wschodnią lub Polską „musi wzbudzać niepokój pewnych środowisk dbających o własne interesy, wśród nich tych, którzy reprezentują międzynarodowy syjonizm i komunizm".

No cóż, to dość jasne. W Bożym igrzysku czytelnikowi mówi się, że: „Odmalowywanie życia w Polsce w jak najczarniejszych barwach zawsze leżało w interesie ruchu syjonistycznego". Z Europy dowiadujemy się, że Marka Edelmana (ocalałego z powstania w warszawskim getcie, który zdecydował się pozostać w Polsce) „piętnowano za sprzeciwianie się panującym syjonistycznym poglądom" na temat Holocaustu. (Nie po raz pierwszy nieszczęsny Marek Edelman został wykorzystany do wyświadczenia mimowolnej przysługi Daviesowi, czasami za cenę subtelnej zmiany znaczenia jego słów).

 

s. 78

W istocie Davies nie jest ani antysemitą, ani antysyjonistą, ani nawet nie jest prowschodnioeuropejski. Jest po prostu propolski. To jest klucz do tego człowieka, do tej książki, do tej kontrowersji. Jak sam zażartował na spotkaniu z pełną uwielbienia dla niego publicznością na spotkaniu z czytelnikami w Chicago, Europa była próbą „napisania innej historii Polski w przebraniu". Z pewnością nie jest dziełem przypadku, że jedynym władcą od czasów Karola Wielkiego, który zasłużył sobie w tej książce na kapsułkę, jest Polak. Widoczne w niej obsesje i urazy są typowo polskie i w tym sensie Europa Wschodnia jest fasadą.

 

s. 84-85

[...] londyńska felietonistka o nazwisku Anne Applebaum wykorzystała swoje recenzje jako okazję do napaści na „głosicieli komunałów", którzy starają się zamknąć usta Daviesowi za to, że kwestionuje on „aliancki schemat historii", który „czyni z każdego, kto jak Norman Davies poświęcił całą karierę [naukową] tym wstrętnym Wschodnioeuropejczykom, osobę w pewnym sensie podejrzaną". Applebaum recenzowała książkę Daviesa trzykrotnie, a z każdą recenzją zdaje się potęgować jej agresja wobec jego wrogów. Jest tam też groźba: „Jeśli głosiciele komunałów wygrają i tę rundę, Europe: A History może się stać ostatnią tak przyjemną książką", która ukazała się w Stanach Zjednoczonych. (Podobnie jak Davies, obarcza winą za błędy w książce Oxford University Press. Zdobywa się nawet na bardzo niemiłą sugestię, że wszystkie są konsekwencją decyzji wydawnictwa, by wydrukować ją w Indiach. Amerykańscy czytelnicy mogą się zapoznać z próbką insynuacji Applebaum w majowym wydaniu „The New Criterion").

To, że tak trudno znaleźć sztandarowego historyka, „wielkiego brytyjskiego uczonego", że tak bardzo wyłazi się ze skóry, by przeoczyć jego faktograficzne, metodologiczne i interpretacyjne błędy, by wybaczyć mu niefortunne wyrażenia i brać za dobrą monetę jego własną ocenę tej książki, daje asumpt do melancholijnej refleksji o kulturze w ogóle. Albowiem Europa Daviesa jest nic tylko pełna błędów, dysproporcji, uprzedzeń, uraz i pychy. Jest też zdecydowanie konwencjonalna. To jeszcze jedna z napisanych w starym stylu, wysuwających na plan pierwszy królów i wojny, historii Europy, z niezwykłą liczbą przykładów polskich. Jeśli chcesz przeczytać coś oryginalnego, powinieneś poszukać gdzie indziej. A jeśli chcesz konwencjonalnej historii Europy, są lepsze (w tym praca oszkalowa-nego przez Daviesa Johna Robertsa, którego Ilistory of Europę ma się niebawem ukazać nakładem Vikinga). Ich optyki nie zniekształcają akademickie waśnie ani urazy na tle geopolitycznym, a poza tym ich autorzy poprawnie podają fakty.

 

s. 178

Być może te nasze wszystkie muzea, pomniki pamięci i obowiązkowe wycieczki szkolne nie są wcale znakiem tego, że chcemy pamiętać, ale tego, że uważamy, iż odprawiliśmy pokutę i możemy dać sobie z tym spokój i zapomnieć, zostawiając kamienie, żeby pamiętały za nas. Wiem tyle, że jeśli historia ma zrobić to, co do niej należy, czyli zachować na zawsze dowody dawnych zbrodni i wszystkiego innego, lepiej zostawić ją w spokoju. Kiedy plądrujemy przeszłość dla politycznych korzyści, wybierając te jej fragmenty, które mogą posłużyć naszym celom, i zaprzęgając ją do tego, by dawała przystające do tych celów nauki, otrzymujemy w wyniku złą moralność oraz złą historię.

 

s. 216-217

Jak wiele innych swoich najlepszych dzieł, Camus pisał Dżumę długo. Materiały do niej zaczął zbierać w styczniu 1941 roku, kiedy przybył do Oranu, miasta na wybrzeżu Algierii, gdzie osadzona jest akcja tej powieści. Pracę nad rękopisem kontynuował w Le Cham-bon-sur-Lignon, górskiej wiosce w środkowej Francji, do której pojechał latem 1942 roku, by wrócić do zdrowia po powtarzającym się co jakiś czas nawrocie gruźlicy. Wkrótce jednak pochłonęła go działalność w ruchu oporu i dopiero po wyzwoleniu Francji mógł się ponownie zająć tą książką. Ale wówczas nieznany wcześniej algierski powieściopisarz był już postacią cieszącą się w całym kraju rozgłosem jako bohater intelektualnego oporu, wydawca „Combat" (zrodzonej w konspiracji i bardzo wpływowej w latach powojennych gazety) i wzór dla nowego pokolenia Francuzów, łaknącego porywających idei i idolów.

[...]

Pozycja publiczna Camusa gwarantowała sukces jego książce, ale w pewnej mierze przyczynił się do tego również czas jej wydania. Kiedy się ukazała, Francuzi zaczynali zapominać o niewygodach, których zaznali podczas czteroletniej okupacji niemieckiej, i zawieranych wtedy kompromisach. Marszałek Philippe Pćtain, szef państwa, który zainicjował i wcielił w życie politykę kolaboracji ze zwycięskimi Niemcami, został osądzony i skazany na karę więzienia. Innych kolaborujących z okupantem polityków zgładzono albo w inny sposób usunięto z życia publicznego. Mit wspaniałego narodowego oporu pieczołowicie kultywowali politycy wszelkich barw, od Charles'a de Gaulle'a po komunistów; niemiłe prywatne wspomnienia pokryła kojącą powłoką oficjalna wersja, zgodnie z którą kraj został wyzwolony połączonym wysiłkiem działających na miejscu partyzantów i żołnierzy Wolnej Francji dowodzonych z Londynu przez de Gaulle'a.
 

s. 226

Obecnie są to truizmy w debatach na temat historii i moralności, ale pierwszy doszedł do nich Albert Camus, dzięki oryginalnemu punktowi widzenia i intuicji, której brakowało prawie wszystkim jemu współczesnym. Właśnie to tak ich niepokoiło w jego pisarstwie. Camus był moralistą, który bez wahania odróżniał dobro od zła, ale powstrzymywał się od potępiania ludzkich słabości. Był badaczem „absurdu", który odmawiał poddania się konieczności*. Był człowiekiem czynu, który z uporem twierdził, że wszystkie naprawdę ważne pytania sprowadzają się do indywidualnych aktów życzliwości i dobroci. I jak Tarrou wierzył w prawdy absolutne i przyjmował ograniczenia tego, co możliwe: „To inni stworzą historię [...]. Powiadam tylko, że są na tej ziemi zarazy i ofiary i że trzeba, o ile to możliwe, nie zgadzać się na udział w zarazie".

 

s. 284-285

Amerykański prezydent [George W. Bush], który prowadzi w Białym Domu studia biblijne i zaczyna posiedzenia gabinetu od modlitwy, może się wydawać swym europejskim sojusznikom dziwacznym anachronizmem, ale dostraja się w tym do swoich wyborców*.

s. 439

[o Leszku Kołakowskim]

Podczas przyjęcia wydanego na jego cześć po wykładzie, który wygłosił w Cambridge, patrzyłem z wielkim zdumieniem i podziwem oraz niemałą zazdrością, jak prawie wszystkie obecne tam młode kobiety przeszły w róg sali, gdzie sześćdziesięcioletni filozof, o pokrytej już zmarszczkami twarzy i wsparty na lasce, brylował w ich pełnych uwielbienia spojrzeniach. Nic można lekceważyć magnetycznej siły przyciągania czystej inteligencji.