Charles Dickens, Notatki z podróży do Ameryki,

tłum. Barbara Czerwijowska, posłowie i przypisy Aneta Staniewska,

Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1978

 

 

s. 18

Trwało to mniej więcej bez zmian przez następne dwa dni przy dość pomyślnym wietrze i suchej pogodzie. Czytałem sporo w łóż­ku (choć do dziś nie wiem, co), trochę zataczałem się po pokładzie, popijałem zimne brandy z wodą z niewysłowionym niesmakiem i pogryzałem wytrwale twarde suchary. Nie chory, ale tego bliski.

 

s. 99

Brak rozrywek? A czymże się trudnią ci wszyscy palacze ssący cygaro albo pochłaniacze mocnych trunków, ci, których nogi i kapelusze oglądamy powykręcane we wszelkich możliwych pozycjach, cóż oni robią, jeżeli się nie bawią? Cóż zna­czy te pięćdziesiąt gazet, których nazwy przedwcześnie dojrzałe łobuziaki wykrzykują na ulicy i które składa się w segregatorach po mieszkaniach. Czymże one są, jeśli nie rozrywką? Ale to nie czcze rozwodnione rozrywki, ale dobry tęgi kordiał; zajmują się rzucaniem niczym nie mitygowanych obelg i nikczemnych wyz­wisk i zdzierają dachy z domów prywatnych, jak to czynił ongiś Diabeł Kulawy w Hiszpanii. Rajfurzą, stręczą i schlebiają wszel­kiego rodzaju występnym gustom. I nakarmiłyby aż do przesytu liczmanami łgarstw najżarłoczniejszą gardziel. Przypisują każde­mu z publicznych działaczy najpospolitsze i najniegodziwsze po­budki. Odstraszają od zasztyletowanego i powalonego na ziemię kadłuba państwa każdego Samarytanina o czystym sumieniu i do­brych uczynkach. I szczują z krzykiem i gwizdem, i klaskaniem w plugawe dłonie najnędzniejsze robactwo i najgorsze drapieżne ptactwo. Brak rozrywek!

 

s. 136

Czy zastałem w tym zgromadzeniu grono ludzi, którzy, przy­kładając się w nowym świecie do naprawy fałszów i ułomnoś­ci starego świata, torowali szlaki prowadzące do życia publiczne­go, brukowali błotniste drogi wiodące do wysokich pozycji i wła­dzy, rozprawiali i stanowili prawa dla dobra ogółu i nie znali żadnej innej partii prócz ojczyzny?

Dostrzegłem w nich kółka poruszające najpodlejsze wypacze­nia uczciwej machiny politycznej, jakie najgorsze narzędzia kie­dykolwiek spowodowały. Nikczemne oszustwa przy wyborach. Pokątne manipulacje z urzędnikami publicznymi. Tchórzliwe na­paści na oponentów, gdzie szmatławe płachty gazet służą za tar­cze, a najemne pióra za sztylety. Haniebne płaszczenie się przed najemnymi pachołkami, których jedynym roszczeniem wartym rozważenia jest fakt, że co dnia i co tygodnia rozsiewają nowe ziarna zniszczenia swymi sprzedajnymi czcionkami, co są niby owe smocze zęby starożytnych, tylko że nie tak ostre. Popieranie i podsycanie każdego złego popędu w opinii publicznej, połączo­ne z przebiegłym tłumieniem wszelkich dobrych odruchów. Ta­kie to i tym podobne przejawy, słowem, nieuczciwa klika w swej najbardziej zdeprawowanej i bezwstydnej postaci wyzierała z każdego kąta zatłoczonej sali.

 

s. 186

Towarzystwo, z jakim się tam stykałem, okazało się inteligent­ne, uprzejme i miłe. Mieszkańcy Cincinnati są dumni ze swego miasta i uważają je za jedno z najciekawszych w Ameryce. I ma­ją rację, bo choć obecnie jest piękne i kwitnące i liczy, jak w tej chwili, pięćdziesiąt tysięcy ludności, to zaledwie przed pięćdzie­sięciu dwoma laty ziemię, na której stoi (nabytą wówczas za parę dolarów), porastała dzika puszcza, a jego obywatele stanowili tylko garstkę mieszkańców w rzadko rozsianych chatynkach z bierwion nad brzegiem rzeki.